Amerykański filozof i ekonomista Nassim Nicolas Taleb w kwietniu 2007 roku wydał „The Black Swan. The impact of the highly impropable” – książkę, w której ostrzegał przed ryzykiem wybuchu globalnego kryzysu ekonomicznego.

W jednym z rozdziałów przedstawił historię stada indyków, które zgromadziło się na konferencji naukowej.

Zwierzęta długo omawiały zebrane przez indyczych naukowców dane na temat jakości żywienia, higieny i stanu zdrowia i orzekły, że stado ma zapewnione najlepsze warunki spośród wszystkich zwierząt żyjących w gospodarstwie.

Na podstawie pozyskanych dowodów, które objęły min. szczegółową analizę doświadczeń wszystkich osobników, doszły do wniosku, że rzeźnik musi być największymi przyjacielem indyków, bo od zawsze troszczy się o nie najlepiej jak tylko potrafi.

Kilkoro niedowiarków zostało wyśmianych. Przecież dostarczyliśmy wam empirycznych dowodów na wyjątkową rolę rzeźnika w naszym życiu! – irytowały się najbardziej uczone ptaki – wasze czarnowidztwo jest nieuzasadnione.

Niektóre z indyków, te lepiej znające rachunek różniczkowy i reguły ekstrapolacji, prognozowały na podstawie trendów, że najbardziej prawdopodobna wersja przyszłości, to taka, w której jakość życia indyków nie ulegnie zmianie, a możliwe, że jeszcze się poprawi.

W końcu, po gruntownej analizie dostępnych danych, stado zaakceptowało tezę, że skoro wszystko idzie we właściwym kierunku – nie ma powodów do niepokoju i nie należy nic zmieniać.

Ptaki pozostały jeszcze jakiś czas w indyczej strefie komfortu, aż nadszedł Dzień Dziękczynienia, a tytułowy “Czarny Łabędź” stał się metaforą niezwykle rzadkich i nieprzewidywalnych, acz katastrofalnych w skutkach zdarzeń.

Czy nam się to podoba czy nie – stoimy przed kolejnym kryzysem

W poprzednim wpisie porównałem ostatnie 10 lat wzrostów globalnej gospodarki do wjazdu na szczyt ogromnej fali, wielkości Mont Blanc, na chwilę przed załamaniem. https://produktywnezespoly.pl/10-symptomow-dekoniunktury-w-przemysle/

Na przełomie 2019 i 2020 roku napływające z przemysłu dane potwierdziły przewidywane oznaki spowolnienia i hamowania gospodarki.

Nie cieszy mnie to, że miałem rację, bo kiedy ta wyhamuje na dobre – zaczną się spadki. Nikt nie wie jak długo potrwają i jak będą głębokie, ale jasne jest, że zjazd w dół fali cyklu koniunkturalnego wkrótce się zacznie.

Możliwe, że spadki będą delikatne i pokonamy je bez większego wysiłku, jak narciarz, który szusuje niebieskimi stokami w alpejskim słońcu i tylko od czasu do czasu testuje swoje umiejętności na profesjonalnie przygotowanych przeszkodach w snow parkach.

Możliwe też, że przejdzie nam śmigać po czerwonym, albo czarnym stoku, albo nie daj Boże po Valley Blanche we francuskim Chamonix, który ma 2800 metrów różnicy wysokości, a na pokonanie 20 kilometrów, najdłuższej na świecie trasy freeride potrzeba iście eksperckich umiejętności.

Moim zdaniem – czas szlifować krawędzie nart i sprawdzić wiązania, bo właśnie trafiliśmy w miejsce, w którym zaczął się kolejny zjazd i nie wiadomo, czy przyjdzie nam zjechać bez wysiłku, czy zmierzyć się z off road przy 5 stopniu zagrożenia lawinowego.

Co zainicjuje nowy kryzys?

Nie ma większego znaczenia co będzie zapalnikiem: przekłuta bańka na rynku nieruchomości, wzrost cen ropy z obawy o nowy konflikt na Bliskim Wschodzie, czy zamknięcie fabryk w związku z epidemią nowego wirusa

Za każdym razem coś innego katalizowało reakcję i tym razem też się coś znajdzie.

10 lat strefy komfortu

To czego doświadczyliśmy w latach 2009-2019 to szybki rozwój gospodarczy i związana z nim skokowa poprawa dobrobytu całego społeczeństwa. Wzrosły inwestycje, poprawie uległa infrastruktura, wyraźnie polepszyły się warunki życia.

W przemyśle inżynierowie, kierownicy i pracownicy różnego szczebla w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku wzmocnili wiarę w swoje kompetencje. Urosło ich poczucie bezpieczeństwa i pewności zatrudnienia, co niektórzy wykorzystali bez litości.

Wiele firm osiągnęło tak dobre wyniki, że stały się dla doświadczonej kadry hojniejsze, a dla nowo zatrudnionych tak mało wymagające, jak nigdy wcześniej.

Jednym słowem – przyzwyczailiśmy się do dobrego, a dekada ciągłych wzrostów i dostatku niektórym z nas dała słodką iluzję poczucia bezpieczeństwa i wiarę, że w strefie komfortu pozostaniemy na zawsze.

Nie jestem czarnowidzem, ale uważam, że część z nas sobie nie poradzi, gdy nadejdzie nasz własny Dzień Dziękczynienia.

4 powody

Po pierwsze: Nie lubimy wychodzić ze strefy komfortu

Kiedy hazardzista wpatruje się w puszczoną przez krupiera po obwodzie ruletki białą kulkę, liczy że mu się poszczęści.

Charles Duhigg w książce pt.: “Siła nawyku” opisał ciekawie badania nad aktywnością mózgów uzależnionych od ruletki graczy. Wykazały one, że hazardziści podczas gry głęboko wierzyli w swoje szczęście, nawet wtedy, kiedy wielokrotnie przegrywali.

Nie odróżniali wygranej od “prawie” wygranej. Ten sam fragment mózgu aktywował się, gdy kulka padała na obstawione pole, które wygrywało, jak i kiedy trafiała na sąsiednie, które prawie wygrywało. Oczywiście w grze nie było nagrody za “prawie” wygraną i gracze po prostu tracili na tym zakładzie, ale dla zalewanych serotoniną ich mózgów nie miało to znaczenia.

Hormon szczęścia wydzielał się w obu przypadkach w tych samych ilościach, a gracze kończyli grę, gdy przegrywali wszystkie pieniądze, wierząc, że następnym razem na pewno się uda.

Hazard to uzależniająca choroba a hazardziści wierząc w optymistyczną przyszłość – oprócz pieniędzy tracą rodziny, przyjaciół i zaufanie, które niełatwo odbudować.

“Prawie wygrana” pobudza w mózgu ośrodek szczęścia tak samo mocno jak realna wygrana. Jeżeli hazardzista postawił 100$ żeton na czerwoną 3, to gdy kula wpadła na czarną 26 jego mózg zalał się taką samą falą serotoniny, jakby wygrał.

Możliwe, że przesadzam, bo często słyszę od znajomych: “Marcin – nie panikuj! Skoro przez ostatnie dziesięć lat było dobrze, to dlaczego akurat teraz ma być źle?” – mówią, lub – “Od kilku lat nas straszą tymi kryzysami i jeszcze nic się nie stało” albo “A wiesz – najwyżej, jak rzeczywiście kryzys nadejdzie – to się coś wymyśli” i tak dalej…

Nie jestem hazardzistą i nie postawiłbym nawet złotówki na datę wychucha kryzysu, no przecież jej nie znam, ale niezależnie jak dobre były dla nas ostatnie dziesięć lat, to nie mamy licencji na szczęście przez następnych dziesięć. A nawet pięć.

Nie wiemy co będzie jutro, a nasza wiedza o czarnych łabędziach, które mogą pojawić się w 2020 roku jest właściwie zerowa. Możemy szacować, przypuszczać i analizować, ale nie możemy wiedzieć nic na pewno.

29 lipca 2009 roku, do brytyjskiej prasy trafiła wiadomość, że PKB w Wielkiej Brytanii spadło o kolejne 5.6% rok do roku, a był to już 2 rok globalnej dekoniunktury, najwybitniejsi ekonomiści królestwa na łamach Guardiana publicznie przeprosili Elżbietę II za to, że nie przewidzieli kryzysu.

A jeżeli im się nie udało, to czy komuś miałoby się udać?

Dzisiaj słucham moich znajomych i tak sobie myślę, że niektórzy z nich mają coś wspólnego z gośćmi indyczej konferencji: szukają dowodów, że wszystko jest OK i chwytają się wszelkich możliwości – aby tylko nie wyjść ze swojej strefy komfortu.

Dlaczego?

Ponieważ wyjście z niej – oznaczało by, że trzeba coś przedsięwziąć. Trzeba było by coś zrobić!

A jeżeli ludzie mają do wyboru – zacząć działać aby przygotować się na sytuację, która, bądź co bądź straszna – możliwe, że nie wystąpi, albo nie podjąć żadnych działań i wierzyć, że jakoś to będzie – to wybierają…

Sami oceńcie, co jest łatwiejsze?

Po drugie: Stopniowe, niewielkie zmiany w otoczeniu nie wywołują w nas pożądanej reakcji

Kiedy otoczenie zmienia się powoli, łatwiej się do takiej zmiany przyzwyczaić. Niewielkie stresory oddziałując na nas poniżej progu reakcji, nie uruchamiają odpowiednich systemów obronnych.

Dlaczego tak się dzieje?

Kiedyś byliśmy niezwykle wyczuleni. Każda, nawet najmniejsza informacja wyłapana z otoczenia mogła zaważyć na tym, czy skończyliśmy w paszczy lwa jaskiniowego, czy zdążyliśmy znaleźć schronienie, lecz w wyniku dostosowania się do coraz szybciej zmieniającej się rzeczywistości – nasze mechanizmy obronne stały się coraz mniej czułe.

Wszystko przez to, że gdy zaczęła zalewać nas masa informacji, musieliśmy nauczyć się je filtrować i teraz tylko na prawdę ostre sygnały są w stanie pobudzić nas do działania.

Całą resztę zaczęliśmy traktować jak szum informacyjny, który można zignorować.

Ostry stresor – upadek banku Lehman Brothers 15 września 2008 roku wywołał gwałtowną falę paniki na giełdzie w Nowym Jorku. I chociaż dane na temat kryzysu gospodarczego napływały do inwestorów od września 2007 roku – to przed cały rok robiło to na nich większego wrażenia.

Nawet starożytni Rzymianie nie zauważyli schyłku swojego imperium, bo zlewał się z trudami codziennego życia w V wieku n.e. Dopiero później historycy wskazali rok 476 jako datę upadku Cesarstwa Zachodniorzymskiego, a sam spór nad datą rozpoczęcia się tego procesu trwa do dziś.

Tak jesteśmy skonstruowani, że reagujemy na stresory ostre, a ignorujemy te chroniczne i powoli narastające, ale o małym natężeniu.

Krótki i ostry ból szybciej zachęci nas do wizyty u stomatologa, a ćmienie i pobolewanie jesteśmy w stanie znosić dłużej i w ten sposób dorobić się ubytków w uzębieniu.

Po trzecie: Nie doceniamy determinacji konkurentów, którzy mają nóż na gardle

W 2018 roku współpracowałem z pewną firmą, która w Polsce prowadzi cztery fabryki. Ich management był przekonany, że są świetną firmą a dekoniunktura, która właśnie rozpoczynała się w Niemczech i krajach Beneluxu ich nie dotyczy – bo tylko niecałe 10% sprzedaży prowadzili na tych rynkach.

Ale kiedy inne firmy z ich branży – uzależnione od niemieckiego i holenderskiego rynku – odczuły dekoniunkturę zareagowały natychmiast. Zdeterminowane weszły na rynek mojego klienta. Obniżyły ceny i zaoferowały nierealne terminy realizacji zleceń – obiecywały wszystko byle zdobyć zlecenia, byle przetrwać…

Moi klienci nie byli przygotowani na konkurowanie z firmami z nożem na gardle – próbowali tłumaczyć swoim wieloletnim odbiorcom, że proponowane przez konkurencję warunki handlowe są nierealne, ale i tak w ciągu I kwartału 2019 roku wielkość ich sprzedaży spadła o 25%, a w halach, które nie wyrabiały się od nadmiaru zleceń jeszcze kilka tygodni wcześniej zrobiło się cicho i pusto…

Po czwarte: Nie doceniamy kompetencji współpracowników, a przeceniamy ekspertów zewnętrznych

W 2012 roku pracowałem z kadrą kierowniczą i najlepszymi inżynierami jednej z największych fabryk z branży przetwórstwa tworzyw sztucznych w Polsce. Firma była wówczas praktycznie uzależnienia od głównego odbiorcy – jednego z globalnych koncernów wyposażenia wnętrz. Poziom uzależnienia był wręcz toksyczny, bo hamował rozwój firmy w innych obszarach i dlatego firma musiała zdecydować się na zmiany.

Po trzech dniach strategicznych warsztatów multidyscyplinarne zespoły wpracowały odważny plan i zarekomendowały go przed zarządem.

Ich propozycja zakładała stopniowe wchodzenie w branżę producentów samochodów elektrycznych, pozyskiwanie nowych projektów z tego obszaru i szybkie dostosowywanie kompetencji pracowników do wymagań branży automotive.

Był to nowy kierunku rozwoju tzw. Hoshin Kanri na następne 5 lat, jednak wydał się zarządowi zbyt zuchwały.

Na targach International Moto Show w Genewie w 2017 roku – koncerny pokazały trendy rozwoju światowej motoryzacji. W 2020 roku widzimy, że nie ma innej drogi niż e-mobility.

Zamiast tego właściciele wybrali wizję zewnętrznej firmy doradczej, która zaproponowała im łatwiejszą i mniej ryzykowną drogę – napisać projekt i pozyskać dofinansowanie na produkcję paneli fotowoltaicznych.

Dotacja okazała się łatwa do zdobycia, innowacyjny projekt uzyskał poparcie PARP i rządowe wsparcie. Opierał się na przewidywaniach, że w przyszłości państwo zacznie dotować budowę przydomowych elektrowni fotowoltaicznych i za dobrą cenę będzie odkupował od prosumentów nadwyżki prądu.

Niestety rząd zmienił zdanie. Instalacja powstała, ale kiedy widziałem ją po raz ostatni w 2017 roku – pracowała na 20% swojej wydajności, a technologia w 2012 roku niezwykle innowacyjna, była już przestarzała.

Do dziś zastanawiam się jakby potoczyły się losy tej firmy gdyby, jak lobbowali jej pracownicy znalazła się jako jedna z pierwszych w gronie dostawców dla takich fabryk jak Toyota Motor Poland, która od 2016 roku zainwestowała ponad 2 miliardy złotych w rozwój technologii hybrydowych w fabrykach w Jelczu i Wałbrzychu.

A tak nadal jest uzależniona od produkcji pudełek…

No dobrze, to co powinniśmy zrobić na początku 2020 roku?

Jedną z poniższych czterech rzeczy. Ja zrobię je wszystkie naraz 🙂

Niezależnie jak dobry był 2019 rok – lepiej wyrwać się ze strefy komfortu niż zakładać, że 2020 będzie jeszcze lepszy. Ciężka praca nam nie zaszkodzi, najwyżej Nowy Rok nas mile zaskoczony.

Uważnie obserwować zmieniające się otoczenie – polegać na dostępnych danych i swojej intuicji. Bierzmy pod uwagę zdanie innych – ale jak chcemy na kogoś liczyć – to liczmy tylko na siebie.

Lepiej przeceniać konkurencję niż jej nie doceniać. Możliwe, że gdy my odpoczywamy po ciężkim 2019 roku, oni właśnie pracują nad tym aby wygryźć nas z rynku.

W 2020 roku trzeba pozwolić współpracownikom na kreatywność. Nie mamy monopolu na wiedzę, nawet jeżeli mamy największe doświadczenie ze wszystkich. Pozwólmy im się zainspirować – to może powstanie z tego coś fajnego.

Na koniec – jeszcze tylko jedna sprawa. Wszystkiego dobrego w Nowym 2020 roku! 🙂